Tak, wciąż żyję i wciąż tu jestem. Swoją droga to, co tutaj dzisiaj dodaję było czysto natchnione chwilą... i nie planowałam tego pisać. Szczególnie, że powinnam się uczyć na jutro. I robić "chemiczne wypracowanie". A zamiast tego piszę krótkiego shota, którego powód raczej łatwo zauważycie lub pewnie już się domyślacie.
Możliwe, że chciałam się trochę oderwać od rzeczywistości i to było powodem mojego "tchnienia". (zmarła bliska mi osoba... dość nagle - niedługo jest pogrzeb i... trochę emocji jest)
Swoją drogą muszę przyznać, że po napisaniu tego wahałam się, czy powinnam to tu wrzucać. Z wielu powodów miałam dużą przerwę w pisaniu i mogło to wyjść trochę... no wiecie.
Z góry też przepraszam za błędy, ale wciąż nie dostałam laptopa i pisałam to na... fanfary proszę... na telefonie! W notatkach... a tam, nie ma podkreślacza błędów. Wybaczcie mi więc, te których nie zauważyłam poprawiając tekst i kopiując go tutaj.
A tymczasem zapraszam do lektury, jej skomentowania i...
Indżojcie!
***
-Właściwie po co to robimy? -
spytała dziewczynka, poprawiając sobie za duży kapelusz, który znowu zsunął się
jej na oczy.
-Jak to po co?! - zawołał
mężczyzna, kręcąc się po całym pokoju w poszukiwaniu swojej pomarańczowej
kurtki - Żeby wystraszyć Kina! Ten maruda zachowuje się ostatnio jak stara,
zdziwaczała kobieta z hordą kociąt w mieszkaniu.
-Ale po co? Wciąż nie rozumiem.
-Oh Aya, Aya. - westchnął mężczyzna
zatrzymując się przed dziewczynką - Po pierwsze to taka tradycja. Po drugie
tradycją jest, żeby nastraszyć zarozumiałych, aroganckich i irytujących gburów.
A po trzecie... to zabawne! - zawołała mężczyzna i zaśmiał się gardłowo.
Aya posłała mu obojętne spojrzenie.
W ogóle nie widziała w tym wszystkim sensu. Od kilku godzin Van Han wyrabiał
dziwne rzeczy. Nawet jak na niego... Z samego rana wpadł do Domu Gildii razem z
kilkoma członkiniami Serca Ciemności i chodząc wokół niej przekrzykiwali się
nawzajem i robili jeden wielki, bezsensowny chaos. Potem mężczyzna zabrał ją do
centrum miasta, gdzie ciągał po sklepach bez większego celu, a potem kupił cały
worek pomarańczy ciesząc się z tego jak dziecko. Kiedy wrócili na Ayę zostało
wciśnięte... właściwie sama nie wiedziała co to było. Chodziła już w
sukienkach, ale to... było dziwne, niewygodne i miało zbyt wiele niepotrzebnych
i małotradycyjnych dodatków. Sam krój sukienki jeszcze mogła zrozumieć - nie za
bardzo znała się na modzie, ale ludzie miewają różne dziwactwa, więc i moda,
którą tworzą lubi być dziwna. Ale po co jej był gigantyczny, zdecydowanie za
duży kapelusz do szpica, dzwoneczek na szyję, buty ze zwiniętym szpicem i
kawałek patyka z gwiazdką na czubku, którą Lau nazwał różdżka (choć nigdy w
życiu takiej różdżki nie spotkała)? Z Renem nigdy nie robili takich rzeczy. A
już tym bardziej nie ubierali na siebie gigantycznego, pomarańczowego,
kulistego "czegoś", co według Van Hana miało być kostiumem pomarańczy.
A właśnie takie coś założył na siebie Van Han. Zaraz po tym jak poszli do niego
po "kilka rzeczy". Co oczywiście skończyło się szukaniem ich po całym
domu, znalezieniem szczotki do włosów w kuble na pranie, buta w pralce (o dziwo
suchego), ulubionego kubka z wygrawerowanym koszem pomarańczy w szafie i w
końcu owej nieśmiertelnej, pomarańczowej kurtki pod materacem łóżka. Aya nawet
nie chciała wiedzieć skąd kurtka, a właściwie płaszcz, się tam wziął. Ale za to
była pod wrażeniem, że na okrągły kostium pomarańczy Van Han założył tę
kurtkę... i jakimś cudem się zmieściła.
Van Han niezbyt wiele jej
wytłumaczył. Mówił jedynie, że następnego dnia jest 1 listopada... albo, że
obecnego dna jest 31 października. Nie rozumiała dlaczego Van Han, chce
straszyć Kina... i dlaczego akurat dzisiaj... no i czemu potrzebuje do tego
stroju pomarańczy. Nie znała Kina zbyt dobrze, ale raczej wątpiła, żeby
przestraszył się gigantycznego cytrusa. No chyba, że ten cytrus miałby pomysły
Van Hana albo chciałby go zgnieść. To już nabierało więcej sensu.
Kiedy kierowali się do gildii
zauważyła, że mnóstwo ludzi chodzi po ulicach w dziwnych strojach.
-Oni też mają straszyć Kina? -
spytała
-Nie. Oni mają w planach inne
osoby. - odparł jej tymczasowy opiekun
-To dobrze. To by było zbyt dziwne.
-Nie ma rzeczy zbyt dziwnych,
księżniczko! - Van Han zaśmiał się głośno, zwracając na siebie uwagę ludzi
dookoła (o ile ktoś jeszcze nie zauważył kroczącej ulicą ogromnej, ludzkiej
pomarańczy) i poklepał się w kostium, jakby klepał się w brzuch.
Pod wejściem do siedziby zobaczyli
Shiroyashę, ubabraną krwią oraz owiniętego w bandaże Oriona. Van Han zmierzył
córkę Luki uważnym spojrzeniem i podrapał się (dość niezdarnie z powodu
kostiumu) po brodzie.
-Za kogo się przebrałaś? - spytał
-Nie widać? Za psychopatycznego,
seryjnego mordercę. - odparła, unosząc przy tym w górę zakrwawiony tasak.
-To tylko farba. - powiedział
spokojnie Orion, unosząc się metr nad ziemią i zupełnie ignorując zwisający i
już pobrudzony ziemią kawałek bandażu - I zwierzęca krew. Ale nie było jej
wystarczająco, więc potrzebna była farba. - dodał i wręczył Van Hanowi pustą puszkę po czerwonej farbie
- Możesz wyrzucić.
Mężczyzna zaśmiał się ponownie,
poklepał chłopca po ramieniu i zawołał wesoło:
-Cóż za zaszczyt mnie kopnął! Toż
to misja klasy S!
Potem złapał Ayę i podrzucając
puszkę po farbie uznał, że wejdą drugim wejściem. A żeby było jeszcze dziwniej,
wejściem o którym mówił było okno od piwnicy, obok którego stał kosz na śmieci.
-BU! - Van Han wyskoczył przed Kina
z dziwną miną, która ani trochę nie była straszna. Właściwie to podchodziła
raczej pod przekomiczną.
-Ha, ha. Bardzo zabawne. Nie jesteś pierwszy. - odparł
chłodno blondyn, odgarniając dłuższe pasma włosów, które zaplątały się miedzy
rogi i zasłaniały twarz. Dopiero wtedy Aya zauważyła, że Kin znowu chodzi w tej
dziwacznej formie. A było to o tyle dziwne, że ostatnimi czasy praktyczne tego
nie robił. Właściwie to odkąd się pojawiła raczej rzadko widywała go takiego -
wyjątkiem były stare zdjęcia, na których zawsze tak wyglądał. Z tego co
słyszała Kin był przyjacielem Rena. I podobno odkąd ten drugi
"zniknął"... Kin zaprzestał notorycznego łażenia w
"pół-przeobrażeniu".
Lau z pirackim kapeluszem, opaską
na oku i w egzotycznym ubraniu, podszedł od tyłu do Złotego Smoka i... zastosował
atak nr 1 - śmiertelna pułapka łaskotek. W wyniku czego Kin najpierw pisnął,
jak dziewczyna, a potem śmiał się, ze łzami w oczach, próbując uciec przed
nieprzerwanym atakiem Lau, dopóki Van Han nie skoczył na nich obydwu i
przygniótł ich swoim... kostiumem.
Nie wiedziała dokładnie czemu, ale
od tego dnia - 31 października, pierwszego roku jej pobytu w gildii, Kin znowu
przechadzał się po ulicach miasta w swoim dziwnym "przebraniu".
dopiero potem Luka wyjaśniła jej, że to ten dzień był określany mianem
Haloween, czyli święta które ludzie w niektórych miejscach obchodzą
przebierając się za różne RZECZY i bawią się. A potem uśmiechnęła się i dodała
jeszcze, że nie sądziła, że stój w jaki wcisną Ayę, będzie strojem czarownicy.
***
Happy Haloween! Tak, wiem że spóźnione...