Ostatnia
notka była krótka, wiem o tym, ale postaram się aby ta była troszkę dłuższa. Szczególnie,
że nie wiem jak będzie z czasem na pisanie, kiedy rozpocznę… e… mniejsza o to!
W każdym bądź razie zostało nam już niewiele do końca, choć zdąży się jeszcze
pojawić kilka nowych i ważnych postaci. A inne z kolei odejdą na zawsze.
Nie wiem czy zauważyliście, ale mija już kolejny rok istnienia bloga. Nie mam czasu na żadne bonusy specjalne więc tylko powiem jedno: najlepszego dla wszystkich! A reszta
informacji i ogłoszeń parafialnych pod notką, a tymczasem enjoy~!
***
Tej
nocy Aya nie mogła zasnąć. Wiedziała, że musi odpocząć przed walką i
wykorzystać na to każdą chwilę, bo nigdy nie wiadomo kiedy będzie im dane
walczyć, a później zaznać chwili wytchnienia. Ale… nie potrafiła… To nie tak,
że nie była zmęczona, bo była. Ona po prostu nie potrafiła zasnąć. Coś ją
blokowało. Niczym wewnętrzny strach szeptający jej do ucha, że jak tylko
zamknie oczy stanie się coś złego. Że wszyscy zginą, że coś nadejdzie… że… coś
czyha tylko, aż ludzie stracą czujność.
Usłyszała
lekki szmer, jakby ktoś się skradał. Ostrożnie chwyciła za broń stojącą tuż
koło jej łóżka i już chciała się zerwać i zaatakować, kiedy po pomieszczeniu
rozległ się cichy zaspany głos.
-Aya-chan?
– to był Kin. Przyczłapał powoli do jej łóżka i najzwyczajniej w świecie
położył się obok, przytulając ją – Nie masz nic przeciwko jak dzisiaj położę
się z tobą?
Nie
odpowiedziała. Nie bardzo wiedziała co. Ale miała pewne przypuszczenia dlaczego
Kin się tak zachował. Było spore prawdopodobieństwo, że czuł to samo co ona, że
też coś siedziało mu w głowie. Puściła rękojeść miecza i położyła się
spokojnie. Jego obecność uspokoiła ją trochę i rozluźniła. Zawsze na wspólnych
misjach nawzajem chronili swoje plecy. Już samo to sprawiało, że mogła
spokojniej leżeć. Kin był jej jak brat. Prawie jak brat…
-Kin…
-Hm?
-Pamiętasz
dzień, w którym przyszłam do Serca Ciemności?
-Tak…
- zaśmiał się cicho – Tego nie sposób zapomnieć. Zrobiłaś takie zamieszanie, że
aż Van Han się obudził ze swojej popołudniowej drzemki! A to nie lada wyczyn.
-Wiesz…
nigdy nie sądziłam, że to wszystko zaprowadzi mnie aż tutaj.
-Nigdy
nie wiemy co nas czeka. Ale mogę ci powiedzieć, że to na pewno nie jest koniec
twojej przygody. To nie jest jeszcze twoja meta.
-Co
masz na myśli?
-Jeszcze
wielu rzeczy musisz się nauczyć, wiele doświadczyć… To jest dopiero początek
twojej wędrówki. Nie poznałaś jeszcze wszystkiego. Tego dobrego i tego złego.
Bo nigdy nie będą nas spotykać tylko te dobre rzeczy. Równowaga istnieje. Nawet
jeśli jej nie zauważamy. I ty też musisz ją zachować. To jeszcze nie twoja
pora. Więc nawet nie myśl o tym, aby zginąć w tej głupiej bitwie. Nie jest
warta twojego życia.
Nie
wiedziała co odpowiedzieć, a i on ani myślał ponownie się odezwać. Nim się
spostrzegli oboje zasnęli.
-Życie jest jak pomarańcza. – zawołał czarnowłosy chłopak w
wieku kilkunastu lat – Jego sens odkrywasz w miarę obierania skórki. – na te
słowa po Sali rozniósł się głośny śmiech kilku osób.
-Ren do cholery! To nie jest śmieszne! – oburzył się
dziwacznie ubrany mężczyzna – Przestań drwić z pomarańczy!
-Ależ ja nie wiem o czym mówisz Van Han. – zawołał chłopak –
Ja tylko próbuje im przekazać mądrość, którą ty mi przekazałeś.
-Przedrzeźniasz mnie! Po prostu to przyznaj! Na złość mi
robisz!
-Oh, dałbyś już spokój Van Han! – prychnęła białowłosa
dziewczynka z papierosem w ustach
-Jak możesz Shiroyasha? Przecież pomarańcze są jak człowiek!
Jak życie! Są… mózgiem i sercem wszystkiego! – zawołał ponownie ten nazwany
Renem ze śmiertelnie poważną miną.
-Ren! No wiesz?!
Tego było już dla nich wszystkich za dużo. Wszyscy wybuchnęli
śmiechem. Mężczyzna obruszył się i strzelił młodego w głowę, ale ten nie
przestał się śmiać. Zatoczył się tylko i… wpadł na kogoś. Obrócił się i pierwszym
co zobaczył były blond włosy.
-Kin! W końcu! Już myślałem, że znowu się zgubiłeś na misji!
Trzeba było jednak się tak nie upierać i zabrać resztę drużyny. – zawołał
wesoło Ren
-Ale ty zdajesz sobie sprawę, że to ty nie chciałeś iść na tą
misję, co nie? – odparł blondyn unosząc jedną brew do góry.
-A wy co? Zamieniliście się charakterami? – zapytał Van Han,
zupełnie zapominając o sytuacji sprzed chwili.
-To ty jeszcze nie zauważyłeś, że oni są nie do zniesienia jak
są osobno i się nie wyszaleją na wspólnej misji? – rzuciła złośliwie
białowłosa.
-A jeszcze bardziej nie do zniesienia są, kiedy są razem i coś
kombinują. – rozległo się od strony drzwi.
-Luc! Już się lepiej czujesz? Martwiliśmy się. – zawołał Ren
na widok czerwonowłosego chłopaka, brata ich mistrzyni. Ten uśmiechnął się
tylko.
-Już mi lepiej, dziękuję… Ren. – Kin bardzo nie lubił tonu
jakim Luc wypowiadał imię Rena. Coś było nie tak. I choć nikt nie zdawał się
tego zauważać to wciąż… coś sprawiało, że mięśnie Kina spinały się na ten dźwięk,
a magia burzyła się niespokojnie w jego wnętrzu. Czasami miał wrażenie, ze
tylko mu się zdaje, ale… nie mógł od tak zignorować tego uczucia.
Tego dnia wszystko było inne. Van Han nie mówił nic o
pomarańczach, Kin praktycznie się nie odzywał, Neah nie uśmiechał się głupio, a
Shiroyasha nie paliła. Nikt nie wiedział co powinien powiedzieć. Milczeli…
takie sytuacje nie były normalnością… nie było normalnością chować jednego ze
swoich przyjaciół, który wciąż miał przed sobą całe życie. Wiedzieli, że zginął
chociaż ciała nie mogli pogrzebać, bo go nie było. Ale zginął. Innej opcji nie
było, choć wszyscy mieli na to wielką nadzieję.
-Dlaczego to wszystko tak się potoczyło? – wyszeptał Kin,
pochylając głowę. Nikt mu nie odpowiedział.
Zerwał
się gwałtownie, ciężko oddychając. Wspomnienia z przeszłości bardzo rzadko
męczyły go w snach, a te… były wyjątkowe… wyjątkowo nieprzyjemne. Bolesne… Wiedział,
że na każdego kiedyś przyjdzie pora, ale mimo tej świadomości, akceptowanie
tego nie było łatwe. Rozejrzał się wokół. Był w pokoju Ayi, w jej łóżku, ale
dziewczyny nie było. Zadrżał niespokojnie kiedy dotarło do niego, że mogła
znowu zrobić coś naprawdę szalonego. Nie mógł się jednak sam uspokoić po tym
chorym śnie.
-Dlaczego
do licha ciężkiego akurat dzisiaj musiał przyśnić mi się Ren?! – syknął. Westchnął
ciężko i zebrał swoje rzeczy. Czuł jakiś wewnętrzny niepokój. Musiał znaleźć
Lukę. A później Ayę.
Był
dopiero wczesny ranek, ale członkowie Fairy Tail już byli na nogach.
Przygotowywali się do walki, leczyli rannych, opracowywali strategię i… po
prostu nie mogli spać. Natsu chodził cały dzień zirytowany, bo nie mógł
porozmawiać ze Złotym Smokiem. A przecież Igneel mu kazał zrobić to jak
najszybciej! Coś musiało być na rzeczy! Ale mimo to… nawet jego nos, nie mógł
znaleźć Kina. Szukał go, ale co chwilę gubił trop i nic to nie dało. A do tego
jeszcze śmierć Lisanny…
Nagle
coś wybuchło. I nie było to, tak jak myśleli w centrum miasta, a w… ich gildii.
Będąc dokładnym w pokojach chorych. Wszyscy natychmiast rzucili się w tamtym
kierunku. Takiego działania ukierunkowanego na pozbycie się tych co są ranni, nie
przewidzieli.
Gdy
dobiegli na miejsce zobaczyli coś… dziwnego i zaskakującego. A mianowicie
Laxusa, który z poranioną prawą ręką kucał na ziemi, ciężko oddychając. Lewą
ręką trzymał nieprzytomną Mię, a na wprost nich stał Luc z tym przerażającym
uśmiechem.
-Pytałeś
co tu robię? – zaśmiał się – Nie wyglądasz, abyś znajdował się w sytuacji, w
której możesz zadawać jakiekolwiek pytania. A teraz oddaj dziewczynę. Jej moc
zostanie dobrze wykorzystana. Stanie się częścią mnie.
-Przestań
pieprzyć! – warknął Laxus i zaatakował piorunami. Na niewiele się to jednak
zdało. Luc zdawał się być jeszcze silniejszy niż wcześniej, a Laxus był ranny.
Na dodatek sam. Wiedział, że nie wygra, ale pozostawała druga opcja – usunąć
się zasięgu ataków przeciwnika. Wykorzystał swój atak jako dywersję.
Natychmiast odskoczył i zaczął biec w stronę nowoprzybyłych wróżek, których
obecność dopiero zauważył. Za wolno. W jego stronę już leciało czerwone
światło, które jednak… zostało wchłonięte przez cienie. Następnie to Laxus
został przez nie wciągnięty i pojawił się tuż za resztą Fairy Tail. Ogłupiały
rozejrzał się i zobaczył Ayę, która właśnie pojawiła się tak samo, jak on przed
chwilą.
-Masz
u mnie dług. – rzuciła w kierunku blondyna i zerknęła niepewnie na Mię. Źle się
działo.
-Głupcy!
Ucieczka nic wam nie da! Tylko opóźni nieuniknione. – zaśmiał się drwiąco Luc –
A teraz bądźcie grzecznymi dziećmi i pozwólcie mi w końcu was pochłonąć.
W
momencie gdy zrobił krok w ich stronę, ziemia się zatrzęsła. Jednak nie było to
sprawką tej samej osoby co wcześniej – Etny. Tym razem Luc wydawał się zupełnie
niezaskoczony tym wszystkim. Jasne było, że to on za tym stoi. Jak wielu musiał
zabić, żeby osiągnąć aż taki poziom mocy?
-Wojna
zawsze niesie ze sobą ofiary - zaczął –
ale możemy ich uniknąć. Po co marnować czas, energię i życie innych? Poddajcie
się, a nikogo więcej już nie zabiję. Co wy na to?
Wróżki
milczały w osłupieniu. W pierwszej chwili chciały krzyknąć, że nigdy się nie
poddadzą, ale kiedy dotarło do nich ilu cywilów już zmarło przez tą walkę, ile
niewinnych osób cierpiało… nie wiedzieli już czy warto walczyć.
-Trzeba
wiedzieć, kiedy należy się poddać. – ciągnął dalej – Wasza walka już jest przegrana.
Po co ją przeciągać? Po co ranić przy tym innych? Po co sprowadzać śmierć na
mieszkańców tego pięknego miasta? Niewinnych i niczego nieświadomych…
Tak…
Luc potrafił manipulować ludzkimi duszami i umysłami. Umiał zagrać tak, by inni
zrobili dokładnie to, czego chciał. I był już o krok od osiągnięcia kolejnego
celu. Nie przejął się zbyt mocno pojawienie swojej siostry w poprzedniej
potyczce i reszty Serca. Komplikacje zawsze się pojawiają. Ale zawsze i tak
wszystko się kończy tak, jak on to zaplanował. Jeszcze nie było wyjątku. Zawsze
wszystko zmierzało tam, gdzie powinno.
A
złamanie tej silnej i upartej woli Fairy Tail było czymś, z czego można być
dumnym. I Luc był. Ta gildia była niezwykle irytująca, męcząca i kłopotliwa.
Ale jednocześnie tak zabawna, jak mało która. Chciał więcej… coraz więcej…
więcej rozpaczy, więcej przerażenia, więcej złamanej nadziei, aż w końcu więcej
złamanych dusz i serc. To było dla niego jak narkotyk. Bardzo przyjemny
narkotyk.
***
Rozdział
pisany przy: „I see fire” – Ed Sheeran[i]
Dzisiaj
skupiliśmy się trochę na Kinie, Luc’u, przeszłości i nowej postaci oraz ich
relacjach. Teoretycznie miałam się zbliżać do końca, ale kończenie tego na siłę
nie przyniesie nic dobrego. – byłoby prawie jak w tych dobrze zapowiadających się
anime, w których twórcy spaprali sprawę bo zbyt dużo akcji upchnęli w zbyt
małej liczbie odcinków, a część ciekawych wątków w ogóle nie została
rozwinięta, a co dopiero zakończona.
Naprawdę
bardzo lubię pisać to opowiadania, choć niektóre momenty są ciężkie, a
szczególnie jak cierpi się na okresowe, chroniczne niedobory weny.
Wiem,
że rozdział trochę przykrótki, ale… cóż… punkt widzenia Luc’a włączył we mnie
pokłady złośliwej energii. Kukuku… Jak tak dalej pójdzie, to będę pisać niczym
jakiś chory sadysta-maniak, ale cóż poradzić?
Za
wszelkie błędy, których nie zauważyłam bardzo przepraszam. Mam nadzieję, że
mimo to podobało się wam. Dedyk dla wszystkich komentujących. Następny
rozdział, jak dobrze pójdzie, będzie za 2 tygodnie. Informacje o zmianach i
zbliżających się rozdziałach znajdziecie po prawej stronie w „aktualnościach”.
Co
myślicie o nowych postaciach? Wiem, że jest ich całkiem sporo, ale myślę, że
nie powinno być problemu z ich ogarnięciem. Czekam na szczerze opinie!
PS.
Czytał ktoś „Pocałunek kier”? Zajebista książka! Polecam!
[i] Zarówno w
wersji angielskiej i w wersji polskiej (szczególnie cover w wykonaniu Łukasza
Kulawika – gościu ma niezły głos). Nie wiem czy wiecie, ale jest to soundtrack
z „Hobbita”.